Ubezpieczenie na życie, czyli cena świętego spokoju. Ile warto zapłacić? I jak to obliczyć?

Widziałem ostatnio kilka wyników badań i sondaży dotyczących naszej przezorności, odpowiedzialności za losy bliskich i rodzin. Dość mocno mną ta lektura wstrząsnęła, bo z cyferek wynikało niezbicie, że dość odważnie poczynamy sobie z rosyjską ruletką, jaką jest życie. Nie zastanawiamy się nad tym „co by było gdyby było”, żyjemy chwilą i beztrosko zakładamy, że żadna kłoda nie pojawi się na naszej drodze. Oczywiście, życzę wszystkim – także sobie i moim bliskim – żeby tak było, ale…

To, że połowa Polaków nie ma żadnych oszczędności „na czarną godzinę” jestem w stanie zrozumieć – nasze dochody są wciąż niskie i część osób z ledwością jest w stanie zaspokoić swoje podstawowe potrzeby, nie mówiąc już o fanaberiach takich jak napełnianie pieniędzmi finansowej poduszki na przyszłość. Ale jednocześnie niechętnie kupujemy jakiekolwiek ubezpieczenia, które w założeniu mają chronić nas i nasze rodziny przed finansowymi skutkami nieszczęść, pecha i niefartu.

Z badań wynika, że jeśli już mamy jakąś polisę, to jest to „grupówka” kupiona w zakładzie pracy (często niestety zapewniająca atrapę ochrony za przystępną cenę ;-)) albo jakaś obowiązkowa polisa, której brak oznaczałby dla nas karę od urzędników (np. komunikacyjne OC). Dobrowolnie od nieszczęśliwych zdarzeń ubezpiecza się kilkanaście procent Polaków, zaś ubezpieczenia zdrowotne kupuje „duże” kilka procent. Zatem gromadnie uważamy, że nic złego nam się w życiu nie przydarzy i wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. Młodzi Bogowie po prostu 😉

Dlaczego ubezpieczamy majątek, a nie ubezpieczamy rąk, które pozwalają nam zarabiać?

Większość z moich znajomych ma ubezpieczenie mieszkania, bo – całkiem słusznie – uważa, że należy zabezpieczyć przed ryzykiem zniszczenia to, czego się dorobili przez długie lata ciężkiej pracy. Porządne ubezpieczenie mieszkania i sprzętów domowych nie tylko od katastrof naturalnych (wybuch, pożar, zalanie), ale też od działalności złodziei, to koszt kilkuset złotych w skali roku. Niemało, ale nie po to przez całe życie do czegoś dochodziliśmy, żeby w jednej chwili wszystko stracić. Ci sami znajomi stosunkowo rzadko mają polisę na życie (a jeśli już to taką najtańszą, bo np. wymaga jej bank), a jeszcze rzadziej – polisę od poważnych zachorowań.

Czy to ma sens? Zabezpieczamy przedmioty, których się dorobiliśmy, owoce naszej pracy, a nie zabezpieczamy „aparatury”, która zapewnia nam możliwość pracowania i dorabiania się. A więc własnych rąk, nóg, głowy, najogólniej zdrowia. Gdybyśmy nie mieli ubezpieczonego mieszkania i z jakiejś przyczyny ono by się zanihilowało, to byłoby oczywiście bardzo źle i smutno. Ale można zakasać rękawy i zacząć od nowa. A jak zepsuje nam się zdrowie wskutek choroby lub nieszczęśliwego wypadku? Możemy już na zawsze stracić zdolność osiągania poprzedniej wydajności pracy lub pracowania w ogóle.

„Dlaczego to robisz, do jasnej cholery?” – zdarza mi się zapytać znajomego po czwartym piwie, gdy rozmowa schodzi na tak śliskie tematy jak ubezpieczenia (po czwartym piwie schodzi rzadko, ale i tak częściej, niż na trzeźwo ;-)). Odpowiedź?

  • Najczęściej: „wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem”.
  • Rzadziej: „Ubezpieczenia to pic, firmy ubezpieczeniowe to kanciarze, płacisz składki, a potem i tak ci nic nie wypłacą”.
  • Zdarza się też odpowiedź: „Był u mnie kiedyś agent i próbował wcisnąć ubezpieczenie od ciężkich chorób, ale było tak drogie, że go pogoniłem”.

Nie wiem, której odpowiedzi byście udzielili, gdybym Was zapytał o to dlaczego macie ubezpieczone mieszkanie, a nie zadbaliście o ubezpieczenie zdrowia, chociaż jest pięć razy ważniejsze, niż majątek. Albo dlaczego ubezpieczyliście cudzy samochód od zniszczenia (bo do tego sprowadza się komunikacyjne OC), a nie macie polisy od własnej ciężkiej choroby. Ale rozumiem każdego, kto powołuje się na jedną z tych trzech odpowiedzi. Bo sam jakiś czas temu walczyłem z tymi dylematami.

Pomyśl chwilę o przyszłości. I o świętym spokoju

Wiadomo, że nie każde ubezpieczenie jest dobre (zdarzają się takie, których nie poleciłbym najgorszemu wrogowi), nie zawsze potrafimy wybrać to, które będzie dla nas najlepsze. I nie zawsze potrafimy ocenić ile warto zapłacić. Będę starał się Was zapłodnić myślą o tym, że warto przynajmniej zastanowić się nad takim zabezpieczeniem, a jeśli już to zrobicie – podpowiem na co zwrócić uwagę, jak porównywać oferty, które zapisy w polisach są pułapkami i jak odróżnić polisę dobrą od złej. I jak wybrać dobrą jakość za przyzwoitą cenę.

Polisa ubezpieczeniowa – każda, niezależnie od tego czy chronimy majątek, życie czy zdrowie – to cena świętego spokoju. Płacisz ileś-tam złotych i dzięki temu nie musisz się martwić o to, co będzie gdy dopadnie Cię pech. Święty spokój jest dobrem „niewymiernym”, docenianym dopiero wtedy, gdy coś się stanie. Wszyscy ubezpieczeni zrzucają się na jednego pechowca, którego coś złego spotkało – to właśnie istota ubezpieczeń. Święty spokój dostają wszyscy, a ten jeden pechowiec dostaje pieniądze.

Najważniejsze dla mnie jest żebyś zaczął się zastanawiać nad tym co Cię może czekać w przyszłości i rozważył zakup jakiejkolwiek polisy chroniącej Ciebie przed różnymi nieszczęściami (w tym niemożnością pracowania, czasową lub trwałą). I żebyś – jeśli już się na zakup takiej polisy zdecydujesz – wziął polisę porządną, a nie byle jaką.

Jakie wypadki chodzą po ludziach, czyli Lotto wysiada

Co Cię czeka w przyszłości? Oby same dobre rzeczy. Ale nie wszystkim, niestety, dzieją się wyłącznie dobre rzeczy. Przypominamy sobie o tym – ale przeważnie tylko na krótko – gdy w telewizji trąbią o śmierci w młodym wieku młodej aktorki, czy sportowca. Albo kiedy okaże się, że jakaś ciężka choroba dopadła kogoś z rodziny. I że skierowanie z klauzulą „pilne” do szpitala na operację powoduje, że ów pechowiec dostanie się do lekarza np. za pół roku.

Najbardziej do wyobraźni przemawia nam rak. Nie jest to największa zdrowotna zgryzota Polaków, ale rakiem przestraszyć nas najłatwiej (z czego zresztą chętnie korzystają firmy ubezpieczeniowe reklamując polisy „antyrakowe”). Liczba osób chorujących na nowotwory zwiększa się o kilka tysięcy osób rocznie i przekroczyła w zeszłym roku 180.000 pacjentów. To oznacza, że owo badziewie dopada mniej więcej co dwusetnego Polaka.Dużo? Mało? Oceń sam. Podobno niektórzy boją się latać samolotami, choć tylko jeden lot na cztery miliony kończy się jakąś awarią (niekoniecznie katastrofą).

Na niewydolność układu krążenia choruje w Polsce mniej więcej milion osób i w ciągu najbliższych kilkunastu lat ta liczba może wzrosnąć o 250.000 osób (ludzie będą na to umierać, ale jeszcze szybciej będzie się namnażała liczba chorujących). Połowa z 400.000 zgonów rocznie to właśnie „zasługa” chorób krążenia. Na cukrzycę – najpopularniejszą chorobę cywilizacyjną – choruje w kraju już 2,7 mln osób (z czego pół miliona jeszcze o tym nie wie).

Nieszczęśliwe wypadki? Same tylko wypadki samochodowe to jakieś 35.000 zdarzeń rocznie oraz 43.000 osób poszkodowanych (lekko rannych lub doprowadzonych do inwalidztwa). Czyli co pięćsetna osoba kierująca samochodem ulega wypadkowi. Dużo? Mało? Oceń sam. Dla porównania: prawdopodobieństwo wygranej w Lotto wynosi 1:14.000.000. I wszyscy grają :-).

No dobra, nie wszyscy, z ostatnich badań wynika, że gra „tylko” 53% Polaków i że trzech na pięciu wierzy w wygraną. Od nieszczęśliwych wypadków ubezpiecza się 15% Polaków, choć prawdopodobieństwo śmierci w nieszczęśliwym wypadku jest 500 razy większe, niż prawdopodobieństwo wygranej w Lotto (nie mówiąc już o prawdopodobieństwie, że się ucierpi w wypadku, lecz przeżyje).

Strategiczne pytanie: jaka suma zapewniłaby ci poczucie bezpieczeństwa?

Mam nadzieję, że tych kilka liczb pokazało Ci, iż to nie jest tak, że nic nie może się stać. Owszem, trzeba wierzyć, że się nie stanie, ale warto też pomyśleć o tym, by mieć jakić backup na wszelki wypadek. Szanse w ruletce o nazwie „życie” nie są może rozłożone idealnie równo, ale wiele rzeczy zależy od zwykłego losu. Zastanów się w wolnej chwili – a w wakacje tych wolnych chwil jest więcej, niż zwykle – jak zmieniłoby się życie Twojej rodziny gdyby w Twoim życiu zdarzyło się coś, co ograniczyłoby lub całkiem zabrało możliwość pracowania.

Ile masz miesięcznie stałych rachunków do zapłacenia? Na jak długi czas opłacania stałych rachunków wystarczyłoby Ci oszczędności gdyby coś niebezpiecznego (wypadek, choroba) się wydarzyło? Z jak dużym kredytem do spłacenia zostaliby Twoi bliscy, gdybyś strukturalnie stracił możliwość pracowania? Ile pieniędzy potrzebowałbyś, żeby zapewnić bliskim choćby porównywalny standard życia do obecnego w sytuacji, gdyby „coś” się wydarzyło?

W świecie ubezpieczeń są dwie proste zasady. Pierwsza mówi, że warto mieć ubezpieczenie na wypadek śmierci lub niemożności pracowania warte tyle, ile wynoszą nasze roczne dochody. To oznacza, że w przypadku zawirowań w życiu (także tych zakończonych skutkiem śmiertelnym) będziesz miał (lub Twoi bliscy) kasę przez rok na zreorganizowanie się – np. sprzedaż zbędnych składników majątku, znalezienie nowej pracy, rezygnację z drogich szkół dla dzieci na rzecz tańszych itp.

Druga zasada mówi, że polisa zabezpieczająca przed finansowymi konsekwencjami przedwczesnej śmierci lub ciężkiej choroby(uniemożliwiającej pracę) powinna wynosić mniej więcej tyle, ile dwu-trzyletnie koszty utrzymania (czyli stałe rachunki). Chodzi o to, żeby w kryzysowej sytuacji mieć kasę na leczenie, a jednocześnie żeby rodzina nie przymierała w tym czasie głodem.

Warto czasem uświadomić sobie ile jesteśmy warci. Policz ile rocznie zarabiasz. Może 30.000 zł, a może 300.000 zł. To jest Twoja wartość, Twoja cena. Ludzie zamożni to rozumieją, dlatego aktorki ubezpieczają swoje pośladki, a śpiewacy – struny głosowe. Ale, paradoksalnie, to nie oni najbardziej potrzebują poczucia bezpieczeństwa na wypadek kłopotów chorobowych, ale my – zwyczajni ludzie. Bo jak słynna aktorka nie będzie mogła już zarabiać swoim tyłkiem, to będzie zarabiać pisząc książki o losach tego tyłka. A jak ktoś z nas nagle będzie musiał się zająć leczeniem zamiast pracą – bez planu B oznacza to kłopoty nie tylko dla niego, ale i dla całej jego rodziny. A to niefajne. I to jest właśnie stawka w tej grze w ruletkę własnym życiem, którą uprawiamy jeśli się nie ubezpieczamy.

Ile kosztuje święty spokój? Policzyłem!

Ile to kosztuje? Zawsze za dużo. Ubezpieczenie jest zawsze za drogie, bo nie oprawisz go w ramki i nie powiesisz na ścianie jak drogiego obrazu. To po prostu pieniądz, który wyparowuje z portfela. Czy to oznacza, że płacąc składki tracimy pieniądze? Nie patrzyłbym tak na to. „Poczucie bezpieczeństwa? Bezcenne. Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard ;-))” – tak mogłaby wyglądać reklama ubezpieczenia.

Pierwsza zasada brzmi: lepiej mieć jakąkolwiek ochronę, niż żadną. Nie stać Cię na to, żeby opłacić polisę dającą 200.000 zł świadczenia w razie ciężkiej choroby? To weź taką, która daje choćby 50.000 zł. Byle tylko ta polisa była dobrze urzeźbiona, nie miała zbyt wielu wyłączeń, kruczków, haczyków, gwiazdek.

Druga zasada brzmi: warto zapłacić kilka procent tego, co będzie ci wypłacone w przypadku nieszczęścia. Jeden z moich znajomych ma polisę na życie, za którą płaci 132 zł miesięcznie. Polisa ma sumę 200.000 zł i 20-letni okres ubezpieczenia. To oznacza, że ów znajomy w całym czasie obowiązywania umowy zapłaci za „święty spokój” (w tym przypadku spokój jego rodziny) jakieś 31.000 zł. Zapewne i składka i suma ubezpieczenia są waloryzowane inflacją, ale relacja wynosi mniej więcej tak, że znajomy kupuje święty spokój za 15% jego wartości.

Ja mam nieco inną polisę – na życie i od kilku możliwych wydarzeń, które uniemożliwiłyby mi pracę (np. utrata ręki lub wzroku). Płacę ok. 300 zł miesięcznie, a suma ubezpieczenia na pięć najbliższych lat jest zafiksowana na ponad 300.000 zł. Czyli przez pięć lat zapłacę za mój święty spokój 6% jego wartości. Mój znajomy zapłaci relatywnie mniej, bo jego święty spokój będzie kosztował 15% w ciągu 20 lat, a mój 6% w ciągu lat pięciu.

Jeszcze inny znajomy ma polisę, za którą płaci 460 zł miesięcznie. To już jest sporo, ale polisa ta zawiera nie tylko odszkodowanie 200.000 zł dla rodziny, gdyby ów znajomy w ciągu 20 najbliższych lat zszedł z tego padołu łez i rozpaczy. Zawiera też wypłatę w 210.000 zł w przypadku zdiagnozowania u znajomego jednej z 50 ciężkich chorób, które mogą stanąć mu w tym czasie na drodze oraz 260.000 zł w przypadku poważnego uszczerbku na zdrowiu po nieszczęśliwym wypadku. Poza tym jest jeszcze kilka opcji dodatkowych (np. przejęcie opłacania składek).

Gdyby znajomy chciał mieć tylko polisę na 200.000 zł od poważnego zachorowania, to rocznie płaciłby za nią niecałe 3000 zł (czyli jakieś 240 zł miesięcznie). To też oczywiście nie są małe pieniądze, ale on tak właśnie wycenił swoją wartość mierzoną kilkunastomiesięcznymi zarobkami. Gdyby ciężko zachorował, tyle właśnie by stracił przez to, że nie byłby w stanie pracować. A nie jest to etatowiec, lecz przedsiębiorca, więc państwo żadnych zasiłków by mu nie wypłacało.

Jak nie dać się nabrać na badziewiastą nibypolisę?

Jak widzisz, opcji do wyboru jest sporo. Kogo nie stać na ochronę na 200.000 zł i płacenie po 240 zł składki, może kupić mniejszą „porcję” świętego spokoju za złotych kilkadziesiąt. Czy w naszych domowych budżetach taki pieniądz może się znaleźć? Nie wiem ile zarabiasz, ale kiedyś na sobie sprawdziłem – przez pół roku skrupulatnie spisując swoje dochody – że 12% moich wydatków to jest przepalanie kasy na rzeczy niepotrzebne (jakieś abonamenty, z których nie korzystam, wyrzucone jedzenie, przepłacone usługi). I to było znacznie więcej, niż kilkadziesiąt złotych miesięcznie.

Proszę cię tylko o jedno: pomyśl trochę o tym czy przypadkiem nie warto byłoby mieć finansowe zabezpieczenie na wypadek rzeczy, które niektórych z nas (jednego na kilkuset) w życiu spotykają.

Subiektywnie o finansach – Maciej Samcik.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *